Przejeżdżamy przez Rasnov. Podobnie jak w Braszowie znajduje się tu wielka nazwa miasta w stylu holywoodzkim. Tym razem wygląda to jednak podwójnie śmiesznie. Każde zdjęcie zrobione z dołu rasznowskiemu zamkowi, będzie automatycznie pocztówką z podpisem :) . Aby dotrzeć do zabytkowej części miasta trzeba wejść sporo pod górę. Pada deszcz (chyba bukaresztańska pogoda nas dogoniła), więc decydujemy się od razu jechać do Branu. Nad zwiedzaniem zamku w Rosnowie pomyślimy w drodze powrotnej.
Wreszcie Bran. Królestwo Drakuli. We wszystkich przewodnikach rozpisują się nad tym, jaki był rzeczywisty związek Vlada Palownika z tym obiektem. Najprawdopodobniej przebywał tu tylko przez kilka dni (przejazdem), to jednak zupełnie nie przeszkadza sprzedawcom pamiątek. A jest tu ich zatrzęsienie. W zasadzie cały Bran to jeden wielki butik z pamiątkami, a zamek jest tu tylko małym dodatkiem nakręcającym cały biznes. Dominuje oczywiście motyw wampirzy. Turyści masowo wykupują kubeczki, koszulki, posążki i inne gadżety, podkręcając tym samym komercyjność tego miejsca (oraz ceny) do granic przyzwoitości.
Zamek i znajdujący się u jego podnóży skansen wsi transylwańskiej warto odwiedzić (12 RON). Jednak zawiedzie się ten, kto liczy na dreszczyk emocji i jakieś przeraźliwe doznania. Przy wejściu/wyjściu ze skansenu urządzono straszny zamek, ale korzystają z niego głównie małolaty. Jest też restauracja zrobiona w bardzo nastrojowym – trupim stylu (siedzi się i spożywa w średniowiecznej scenerii na trumnokształtnych meblach). Turystów odstraszają jednak nie wampiry i zombiaki, ale … ceny !
Decydujemy się na inne doznania. Za 7 lei kupujemy ser (pycha, osalany, wędzony, trochę jak mieszanka naszego oscypka z serem korycińskim). Tyle samo kosztuje nas dziwna bułka – ciasto pocięte w długą taśmę, nawinięte na wałek i pieczone na rożnie nad rozgrzanymi węglami. Bułkę zjadamy od razu. Sera tylko próbujemy. Konsumpcja nastąpi wieczorem do winka :) .