Na dworcu w Braszowie zagaduje nas taksówkarz, proponując pomoc w załatwieniu noclegu. Początkowo kręcimy nosem, bo wiadomo – pośrednik, a więc będzie drogo, ale w sumie jesteśmy zadowoleni. Propozycji było kilka, a i cena podlegała negocjacjom. W sumie za 150 RON wynajmujemy na 2 dni bardzo ładną kawalerkę niedaleko dworca.
Robimy sobie długi spacer po Braszowie. Miasto jest rewelacyjne. Być może nazwanie go „rumuńskim Krakowem” to przesada, ale za kilka lat … kto wie ? Chodzimy po braszowskich uliczkach. Podziwiamy piękne kamieniczki, czarny kościół, wspaniały park. Zostajemy przez przypadek zamknięci w podwórku cerkwi Sfanta Adomire s Maicii Domnului. Na szczęście nie musimy spędzić tam całej nocy. Jakaś pani z uśmiechem na twarzy otwiera nam bramkę. Nie po raz pierwszy zdarzyło się tu kogoś zamknąć. W ramach kolacji jemy naleśniki po braszowsku. Jak się jednak okazało nie jest to jakiś tutejszy specjał. Pod magiczną nazwą kryją się zwykłe naleśniki z serem i rodzynkami. No cóż … dość znajoma potrawa :) .
W drodze powrotnej na naszą kwaterę, zupełnie przypadkowo wchodzimy na Strada Sforii – najwęższą uliczkę miasta (1,32 metra szerokości i ponad 80 metrów długości). Docieramy też na właśnie zamykany targ warzywny. Straganów zostało tylko kilka. Kupujemy pachnące pomidory i bardzo soczystego arbuza pepino (taki sam jakie można kupić w Polsce, ale w wersji mini, czyli w sam raz na naszą dwójkę). Co ciekawe, nikt nie zabiera ze straganów towaru na noc. Warzywa i owoce zostają na swoich miejscach, a ich sprzedawcy przykrywają tylko skrzynki kocami. I jak tu wygląda stereotyp Rumuna – złodzieja ?
Rano idziemy na dworzec autobusowy Autogara nr 2. Stąd odjeżdżają autobusy do największych atrakcji turystycznych okolic Braszowa – Branu i Rosnowa. Tutaj zdecydowanie trzeba uważać na kieszenie. Przestrzegano nas przed hordami żebraków i kieszonkowców. Z tymi hordami to oczywiście przesada, ale rzeczywiście sporo tu cygańskich dzieci zaczepiających licznych zagranicznych turystów. Kiedy jakiś Japończyk wręcza małemu żebrakowi jakieś drobne, ten od razu zanosi je swojemu „opiekunowi”. Szef, w przeciwieństwie do brudnych dzieciaków z obolałym wyrazem twarzy, wygląda całkiem dobrze. A złota biżuteria na szyi i przegubach rąk nie pozostawia nikomu złudzeń co do jego stanu majątkowego. Po chwili przebywania na dworcu i wnikliwej obserwacji stwierdzamy, że działa tu całkiem dobrze zorganizowana maszynka do wyłudzania pieniędzy. Zapewne równie szybko jak drobne monety, do „opiekunów” trafiają skradzione portfele, aparaty fotograficzne, plecaki i zegarki. Na szczęście nic złego nam się nie przytrafia.