Z Luosty udajemy się do Inari. Po drodze wielokrotnie zatrzymujemy się na podziwianie i fotografowanie widoczków. Spotykamy również kilka lapisiowych stadek. Donata bawi się dalej w słowotwórstwo. Tym razem do naszego wyjazdowego słownika trafia lapisina, czyli lapisiowe mięso. Czytaliśmy w przewodniku, że bez problemu można tu znaleźć reniferze mięso. Nam udało się znaleźć jedynie lapisinę w wersji mielonka. Oczywiście nie kupujemy tego wynalazku. Po pierwsze dlatego, że mamy spore zapasy konserw z Polski. Po drugie regionalna odmiana naszej mielonki biwakowej jest tu bardzo droga (6-9 €). Kupujemy za to kiełbaski na ognisko. Znajdujemy miejsce na darmowy biwak pod Inari nad rzeką Juutvanjoki. Miejsce tradycyjnie już wyposażone jest wzorowo – miejsca do palenia ognisk, ławeczki, toalety, składzik z drewnem, a nawet specjalny budynek na selektywną zbiórkę odpadów. Kiełbasa okazuje się niestety drogą wersję parówki i zupełnie nie nadaje się na ognisko. Na szczęście kupiliśmy też coś o dobrym smaku – fińskie piwko (Olvi – 12,50 € za dwunastopak buteleczek 0,33 litra).
INARI 12:00
Trzynasty dzień podróży … i zaczęło się ! najpierw łatanie porwanego tropiku w namiocie, potem wystrzelił Kubie nabój z gazem kuchenkowym w ręce i jeszcze kilka innych usterek. Wszyscy jednak zgodnie stwierdziliśmy, że nie jesteśmy przesądni i pech od razu umknął J. Poranny obrządek trochę się przedłużył z powodu dwóch śpiochów. Wyruszyliśmy w samo południe. Na początku do sklepu. Pozbywamy się nazbieranych butelek i puszek, a za zwróconą kaucję robimy całkiem pokaźne zakupy. Następnie idziemy po raz kolejny do informacji turystycznej w Inari. Tam kwadrans poświęcamy na debatę na temat: „rower, czy szlak pieszy”. Mimo zachwalanych w przewodniku istniejących tu licznych ścieżek rowerowych zauważamy, że nie ma tu nic dla nas. Pani w informacji poleciła nam tylko jeden szlak rowerowy, który nie dość, że przez pół drogi biegnie asfaltówką, to w dodatku w stronę skąd właśnie przyjechaliśmy. Wybieramy się na ścieżkę pieszą do Erämaakirkko, czyli luterańskiego kościółka na pustkowiu. Znaki na szlaku wskazywały, że obiekt jest oddalony o 4,5 kilometra. Po raz kolejny jednak oznakowanie okazało się zmyłką. Przemierzenie całej drogi w tę i z powrotem zajęło nam 3 godziny. Dochodzimy do wniosku, że Finowie albo mają jakieś inne kilometry albo problemy z matematyką. W każdym razie należy tu pamiętać, że wszystkie cyferki na szlakach należy traktować z przymrużeniem oka, a najlepiej mnożyć razy dwa – ot, taka fińska matematyka. Erämaakirkko okazał się prostą, ale bardzo urokliwą budowlą ukrytą na samym końcu malowniczego szlaku nad jeziorem Pielpijärvi. Warto było zrobić ten spacerek. Do Cytrynki docieramy na pół minuty przed deszczem. Czyżby koniec ładnej pogody ? Jak na razie szczęście w tej kwestii nam sprzyjało i mamy nadzieję, że tak już pozostanie. Zgodnie ze wcześniejszymi planami ruszyliśmy w kierunku granicy fińsko-norweskiej.